Jeśli decyzja o starcie w ubiegłotygodniowym Ultramaratonie Magurskim był szaloną decyzją w kontekście startu na Biegu Granią Tatr, to podjęta w z grubsza w tym samym momencie decyzja o starcie 12 sierpnia w Chudym Wawrzyńcu była całkowitym wariactwem.
W sumie to ten bieg skreśliłem już jakiś czas temu z planów na ten sezon. Dokładnie wtedy, gdy ogłoszono wyniki losowania na Bieg Granią Tatr i podano informację, że limit na ukończenie tego biegu został mocno skrócony. Wtedy na spokojnie nie wydawało się dobrym pomysłem eksploatować się tak na dwóch ultramaratonach wliczanych do Korony Polskich Ultramaratonów tydzień po tygodniu.
Jednak szukając noclegu na Ultramaraton Magurski trafiłem na nocleg w Ujsołach w pobliżu mety Chudego. A o nocleg tam chyba było nawet ciężej niż w Krempnej. I pomyślałem, że to znak – w najgorszym wypadku któryś z tych biegów będę musiał powtórzyć w przyszłym roku (jakbym odpuścił teraz Chudego to i tak czekałby na mnie za rok).
Pobierz ślad GPX
Chudy Wawrzyniec 2023 to również Mistrzostwa Polski w Biegach Górskich na Ultra Dystansie – więc towarzystwo na trasie będzie zacne – a raczej powinienem powiedzieć, że towarzystwo na starcie będzie zacne, bo pewnie tam ich tylko będę widział.

Na zawody pojechałem tylko z Aśką, która sama nie zamierzała startować – bez niej pewnie bym się nie zdecydował na ten wyjazd aż za Bielsko Białą. Dodatkowo zaproponowała, że podejdzie sobie na skróty na Wielką Rycerzową, tj. 41 kilometr mojej trasy, gdzie trzeba podjąć decyzję o wyborze dystansu: 50+ czy 80+. Mnie interesuje ze względu na koronę tylko pełny dystans.
Na miejscu okazało się, że na kwaterze oprócz nas jest jeszcze kilka innych ekip zawodniczych – dzięki temu udało mi się załatwić bezpośrednią podwózkę na start tuż przed 4 nad ranem, a nie autobusem organizatora zaraz po 3. Te pół godziny w środku nocy naprawdę robią różnicę.

Na starcie jest chłodno, nawet bardzo, bo czekamy nad rzeką Sołą, ale wiem, że jak tylko ruszymy zrobi się gorąco. Dodatkowo martwię się czy kontuzja (naciągnięcie przywodzicieli prawdopodobnie na błocie podczas burzy, ale sam nawet nie wiem kiedy), którą złapałem na Magurskim tydzień wcześniej nie będzie problemem. Cały tydzień odpoczywałem i próbowałem zregenerować się jak najlepiej, ale problem przy chodzeniu przestał być odczuwalny dopiero w drugiej połowie tygodnia. Ale czy wszystko jest w porządku, to się miało dopiero okazać.
Punktualnie o 4 ruszamy w blasku czerwonych rac na trasę. Nie jest łatwo. Dość szybko zaczynamy prawie 25 kilometrowy podbieg ciągnący się aż na szczyt Wielkiej Raczy przełamany raptem trzykrotnie pośrednimi szczytami i krótkimi zbiegami. W sumie półtorej kilometra pod górę. Pogoda jest dobra a widoki są niesamowite. Beskid Żywiecki jest naprawdę przepiękny. Błękit nieba od wczesnych godzin rannych nie wróży jednak dobrze na resztę dnia – będzie gorąco. I tu pojawia się temat punktów żywieniowych na 84 kilometrowej trasie: jest ich tylko 2. Dlatego na te zawody należy bardzo dobrze rozplanować sobie zapasy, które będzie miało się ze sobą. Szczególnie wody, która musi wystarczyć na trzy odcinki: pierwszy 36 kilometrowy, drugi prawie 23 kilometrowy i ostatni 24 kilometrowy.


Na pierwszy punkt żywieniowy w schronisku na Przegibku dobiegam mając 20 minut straty do założonego planu. A skąd taki poślizg? A stąd, że już przed dziesiątym kilometrem odezwała się kontuzja, która jak się okazało nie zaleczyłem jednak do końca. No cóż, jak to się mówi, kto nie ryzykuje ten nie pije szampana. Plan był bardzo ambitny, więc ta strata nie bardzo rzutuje na problemy z ukończeniem bieżącego biegu, jednak zdaję sobie sprawę, że mogłem w ten sposób przekreślić szanse na mający się rozegrać w kolejnym tygodniu Bieg Granią Tatr – gdzie przez mocno okrojony limit czasu w jakim jako zawodnicy będziemy musieli się zmieścić nie będzie marginesu na błędy czy niedomagania. Ale jesteśmy tu i teraz i na tym się skupiam, zaliczyć ten bieg, który teraz trwa najlepiej jak się da.



Uzupełniam swoje bidony, które mam z przodu plecaka a które w międzyczasie opróżniłem. Łapię na szybko przekąski w tym świeżo zebrane jagody ze śmietaną i cukrem – naprawdę orzeźwiające doświadczenie i coś czego na żadnym innym biegu jeszcze nie próbowałem. Wychodzę z punktu i wracam na główną pętlę zawodów (schronisko na Przegibku jest kilkaset metrów oddalone od trasy biegu i wymaga dodatkowego wysiłku, aby na chwilę zejść z trasy i potem na nią wrócić).
A jak tylko wróciłem na trasę trzeba było zacząć na nowo przerwaną na moment wspinaczkę. Prawie pięć kilometrów wdrapywania się na Wielką Rycerzową, gdzie na szczycie wybieramy czy biegniemy pełny czy krótszy dystans. Jest tam też, tak jak obiecała, Aśka, która czekała na mnie prawie 30 minut dłużej niż planowałem, że zajmie mi dotarcie do tego punktu. Jestem w połowie drogi do mety. Jest ciężko, ale cel mam jeden: metę na pełnym dystansie, bez półśrodków. Dlatego bez chwili namysłu mając już w nogach przebiegnięty dystans maratonu wybieram przebiegnięcie kolejnych 42 kilometrów.

Świtkowa, Oszust i 18km. Nie wiem co na tym odcinku w drodze do kolejnego punktu żywieniowego jest najtrudniejsze. Te dwie krótkie, ale prawie pionowe ściany dają się we znaki, ale potrafię sobie radzić w takich warunkach. Jednak męczą niemiłosiernie. Za to morale rośnie jak wyprzedzam zawodników, którzy mają trudności w poruszaniu się w takim terenie. Kilometry są jednak nieubłagane. Mają jednak jedną zaletę: z każdym krokiem wszystko coraz bardziej mnie boli, przez co równocześnie zapominam o bólu przywodzicieli – w sumie to w ogóle od jakiegoś czasu nie zwracam na nie uwagi. Oprócz tego wiem z doświadczenia, że to jest punkt zwrotny i za chwilę wszystko puści i kryzys minie. I w ten sposób docieram do punktu żywieniowego na przełęczy Glinka.

Znów uzupełniam flaski piciem. Do mety zostało 24 kilometry i będzie to relatywnie dłuższy odcinek niż początkowe 36 do pierwszego punktu. Minęło już też 10 godzin biegu, więc trzeba skorzystać z możliwości jakie daje postój na punkcie maksymalnie. W moment pochłaniam jedną porcję zupy i nawet długo nie myśląc biorę się od razu za drugą. Żeby nie marnować czasu łapię do ręki kilka słonych przekąsek i wyruszam na trasę. Ten punkt to jest też ostatnie miejsce, gdzie widzę tak dużą grupę zawodników na raz przed metą.
Jeżeli ostatni odcinek był już trudny psychicznie to ten szykował się jako prawdziwa masakra. Dwa duże zniesienia do pokonania a potem prawie dziesięciokilometrowy zbieg z najwyższego punktu trasy do mety, na którym trzeba zniwelować ponad 800 metrów pionu. Aby podnieść sobie morale obiecuję sobie, że jak dotrę na ostatni szczyt to w schronisku na Hali Lipowskiej kupuję sobie lody – nie wiem czy będą mieli, nie wiem czy będzie czynne – ale wierzę w to z całych sił.


Kilometry uciekają… byle dotrzeć do schroniska… nogi niosą już bardziej z przyzwyczajenia niż ze świadomej decyzji… zaczynam widzieć coraz większe ilości turystów na szlaku – wiem ze schronisko jest już blisko. I w końcu jest. Wpadam do środka, do okienka… pytam o lody. A sprzedawca mówi, że lody sprzedają w małym budynku obok, na zewnątrz… ale że mają już tam zamknięte… No cóż, mówi się trudno – jestem zawiedziony, ale szczerze mówiąc liczyłem się że nic z tego nie będzie. I chyba dało się ten zawód wyczytać na mojej twarzy, bo sprzedający rzucił: „ale jeżeli bardzo chcesz to ktoś tam podejdzie…”. No pewnie, że chciałem – i z wielkim bananem na ustach wybiegłem na zewnątrz. Kupiłem sobie dwa Big Milki: jeden czekoladowy i drugi truskawkowy. Nawet nie wiem, kiedy pierwszy się skończył, ale jak tylko otworzyłem drugiego, to ruszyłem w drogę w dół delektując się jego smakiem i chłodem.
Zbiegam. Doganiam jakąś grupkę młodych zawodników. Przez chwilę biegniemy razem i gadamy. Od słowa do słowa przyznaję się, że robię Koronę Polskich Ultramaratonów i że czekam na ogłoszenie terminu wliczanej do niej Kaliskiej Setki – jak się okazało, byli to członkowie grupy organizującej ten bieg, więc dostałem nieoficjalnie informację o terminie i zaproszenie na start. Z każdym mijanym metrem jednak coraz bardziej czuję bliskość mety i przyśpieszam zostawiając nowych znajomych za sobą. Na cztery kilometry przed końcem doganiam jeszcze małżeństwo, które biegnie razem i wspólnie docieramy już do mety.


Bieg kończę z czasem 15 godzin i 20 minut. Zegarek pokazuje, że pokonałem 84 kilometry i 3700 metrów w pionie. Dowiaduję się, że zwycięzca Andrzej Witek pobił rekord trasy i dystans biegu pokonał w 6 godzin i 57 minut z ponad trzydziestominutową przewagą nad Kamilem Leśniakiem, który był drugi. Pierwsza trójka kobiet ukończyła bieg w czasie troszkę ponad 9 godzin.

Bieg jest wymagający jeżeli chodzi o długość i przewyższenia, w pięknym terenie, z ciekawą formułą gdzie w trakcie podejmuje się decyzję o długości jaką zamierza się pokonać i ze stosunkowo małą liczbą punktów żywieniowych jak na pokonywane odległości – co wymaga umiejętności i dobrej strategii w planowaniu swoich potrzeb na trasie i bycia w dość sporym stopniu samowystarczalnym (na biegu support jest zabroniony). Świetne miejsce, aby się sprawdzić, które z całego serca polecam!
A jeśli macie jeszcze wątpliwości, to poniżej film z trasy.

