Festiwal Biegu Rzeźnika to nasz stały element biegowego kalendarza. Rok temu wraz z Aśką mieliśmy debiut na głównym biegu festiwalu czyli 82km w parach. Pomimo iż sam bieg ukończyliśmy to pozostał pewien niedosyt w związku z tym ile czasu nam to zajęło i postanowiliśmy spróbować swoich sił raz jeszcze, tym razem na jubileuszowej XX edycji.
Do Cisnej wybraliśmy się już w środę przed długim weekendem z okazji Bożego Ciała. W czwartek z rana swój start miała nasza Ania, która wzięła udział w zawodach nordic walking czyli Rzeźnickim Marszu.





Dla nas z Aśka był to dzień fizycznego i psychicznego odpoczynku. Nasz start zaplanowany jest na 3:00 nad ranem w piątek z Komańczy do której dotarliśmy autobusami organizatora na kilkadziesiąt minut wcześniej.
Pobierz ślad GPX
Noc była letnia: taka nie za zimna ani nie za ciepła. Czuliśmy się gotowi do tego co nas czeka. Mieliśmy też wybiegane już w tym sezonie trochę kilometrów, więc sam bieg nie stresował nas za bardzo, a założony plan wydawał się sensowny i do zrealizowania.
Z racji jubileuszu wraz z nami wystartował też dyrektor i równocześnie ojciec założyciel biegu Mirek Bieniecki – biegł jednak z nami tylko początkowy kawałek trasy a potem wrócił do bazy i nadzorował dalszą część festiwalu.


Świt nadszedł szybko. Gdy z szerokiej stokówki wbiegliśmy w las czołówka mogła być już wyłączona. Znaleźliśmy swój rytm i się go trzymaliśmy.
Kilometry i minuty mijały. Pojawił się jednak niespodziewany problem: Aśka nie była w stanie niczego zjeść. Żołądek powiedział: nie i już! Próbowaliśmy wszystkiego, co mieliśmy ze sobą, ale nic nie wchodziło. Wiedzieliśmy, że na dłuższą metę to się nie może udać. Jednak na tym etapie i tak nic innego nam nie pozostało tylko parcie do przodu i liczenie, że może coś się zmieni z czasem.


Gdy dobiegliśmy do Cisnej (ok. 32 km), gdzie mieliśmy przepak i bazę, nie było jednak widać żadnej poprawy. Dalej nic nie wchodziło. Mimo zapasu czasu jaki mieliśmy jeszcze do limitu na wyjście z tego punktu musieliśmy podjąć trudną decyzję. Przerywamy bieg.
Kilka minut trwało bicie się z myślami, bo miałem możliwość kontynuowania biegu solo już poza klasyfikacja, wyłącznie dla wyniku indywidualnego. Psychicznie nie byłem na to gotowy. To nie tak miało wyglądać. Wiedziałem jednak, że jak zostanę to będę żałował. Więc ostatecznie ruszyłem dalej sam.
W sumie to nie do końca zupełnie sam, bo miałem przede mną olbrzymią ilość zawodników, którzy w czasie naszych rozterek nas wyprzedzali.
Teraz miałem możliwość odkuć się i nadrobić pozycję. Wychodząc z Cisnej w stronę Jasła i Okrąglika podczas wspinaczki wyprzedzam kilkadziesiąt osób. Jest mi smutno, ale równocześnie walczę za dwoje, aby zagłuszyć to przygnębiające uczucie.
Gdy mijam linię lasu widzę, że przede mną na horyzoncie pojawiają się ciemne chmury burzowe i w moment zaczyna z nich grzmieć. Idziemy na nie a one na nas. Odliczam sekundy od błysku do grzmotu: 4 sekundy, dwie, jedna. Burza jest coraz bliżej.



W międzyczasie zaczyna lać. W ostatniej chwili zsuwam plecak na bok, aby wygrzebać z niego kurtkę i zaciągnąć ją na plecy. Burza jest już niecały kilometr od nas. Na kilku kilometrach między Małym Jasłem a Okrąglikiem przeżywamy z innymi zawodnikami chwile grozy, gdy wyładowania uderzają bardzo blisko nas jedno za drugim. W końcu mijamy się z burzą i słychać jak grzmoty oddalają się od nas. Jednak deszcz nie ustępuje.
Szlak płynie. Wodą w butach jest już praktycznie od początku opadu. Omijanie kałuż nie ma już żadnego znaczenia. Przynajmniej dla mnie. Biegnąc na przełaj wyprzedzam kolejne osoby, które z jakiegoś powodu mają jeszcze jakieś skrupuły.
Zbieg do „drogi Mirka” przez Fereczatą pamiętam jak przez mgłę. A może raczej jak przez krople deszczu. Byłem w swoim żywiole. Dobre buty, znany szlak, chłodno i zbieg – bingo! Gonię na złamanie karku.
Dobiegam do punktu żywieniowego przy hotelu Carpatia. Takiego bufetu nie sposób opisać w kilku słowach. Ciepłe i zimne przekąski, zupy, pieczone ziemniaki, grill, ciasta… Wziąłem zupę na miejscu, trochę drobnych przekąsek na drogę i ruszyłem dalej. Aby tylko wyjść z punktu i się nie zasiedzieć – bo stracić tu można masę czasu. Dzięki temu wyprzedzam w kilka chwil kolejne kilkadziesiąt osób.



W międzyczasie deszcz przestał padać. Czeka mnie teraz w miarę płaski odcinek kończący się długim i ostrym podejściem pod Paportną.
Podczas wspinaczki na grzbiet deszcz delikatnie zaczyna o sobie przypominać. Ale tym razem już bez burzy. Gdy docieram na szczyt przestaje i niebo jest coraz bardziej błękitne.
Odcinek między Rabią Skałą a Okrąglikiem to prawdziwa uczta dla oczu. W dolinach i nad lasami unoszą się delikatne mgły. Mokre trawy i liście mają soczyście zielony kolor. A na niebie tylko gdzieniegdzie widać śnieżno białe, drobne, kłębiaste chmury.


Po szybkim zbiegu do Roztok czeka na mnie kolejna wyżerka. Tym razem jest to klasyczny punkt Nadleśnictwa. Kto był na nim przy okazji innych biegów wie o co chodzi. Stoły uginają się od wędlin, serów, mięs, dziczyzny, czy przetworów z owoców leśnych. Na tym kilometrze biegu jestem w stanie zjeść sporo, ale znów mówię sobie, że trzeba to zrobić szybko i zmykać. Więc łapie kilka kawałków wędlin do kieszonki, jakiegoś małego proziaka, na miejscu pochłaniam szybko naleśnika z konfiturą a drugiego w garść i ruszam dalej.
Przed metą czekają mnie już tylko dwa podejścia i dwa zbiegi. Pierwsze to podejście na Hyrlatą i zbieg do Lisznej. Potem przejście przez potok i wspięcie się na Rożki. A stamtąd już tylko zbieg do Cisnej. Odcinek, który w ostatnich tygodniach powtarzałem kilkukrotnie, znam więc na nim każdy zakręt. Dzięki temu pomimo zmęczenia doskonale wiem jak rozłożyć pozostałe jeszcze siły.
Wpadam na metę. Sam. Po drugiej stronie czeka już na mnie Aśka co jeszcze bardziej mnie przybija. Ale jest też radość z pokonania siebie, trasy i przede wszystkim głowy, która miała dziś więcej niż nadto wymówek, aby sobie odpuścić. Patrząc na to z perspektywy: warto było walczyć do końca. Dla emocji, dla przeżyć, dla doświadczeń.


Normalny człowiek w normalnych okolicznościach by tu skończył. My natomiast mieliśmy jeszcze w zanadrzu plan na sobotę. Ania ze mną biegła Rzeźniczka (28km) a Aśka Dychę na Jeleni Skok – która jak sama nazwa wskazuje ma troszkę ponad 12km.
W sobotni ranek zupełnie zapomnieliśmy o trudach i smutkach z dnia poprzedniego. Żyliśmy tym co nas czeka. Najpierw z Cisnej wyprawiliśmy Aśkę na jej bieg, a sami z Ania pojechaliśmy bieszczadzką kolejką do Solinki na nasz start.



Ania była trochę przerażona, bo widziała że trasa Rzeźnika nie sponiewierała mnie za bardzo i nie będzie miała taryfy ulgowej ze mną.
Pobierz ślad GPX
Nie było jednak aż tak źle. Pierwsze kilometry spędziliśmy na znalezieniu swojego miejsca w stawce, równocześnie ja pogadałem sobie z licznymi spotkanymi znajomymi.
Gdy dotarliśmy do linii drzew stawka się już jednak mocno rozciągnęła i biegliśmy sobie gęsiego, tylko od czasu do czasu wyprzedzając kogoś kto przeszacował swoje siły na starcie i teraz płacił za szarżę na początkowych kilometrach.
Pierwsza połowa biegu do przełęczy nad Roztokami wymęczyła Anię mocno i na punkt wbiegliśmy tuż przed limitem czasu (równocześnie mając za sobą jeszcze spora grupę ludzi).


Za punktem skierowaliśmy swoje kroki na Okrąglik. Kolejne miejsce gdzie mam okazję pogadać z mijanymi osobami. Ania walczy, ale olbrzymi zapas czasu jaki ma teraz do mety nie bardzo ją motywuje. Próbuję więc trochę perswazji. Niestety trochę to działa, ale bardziej nie. Jednak kilometry powolutku uciekają i to chyba najważniejsze.


Ostatecznie trafiamy na metę. I znów czeka tam już na nas Aśka, tym razem po szczęśliwie ukończonym swoim biegu.



Podsumowując był to całkiem ciekawy weekend. Przyniósł nam dużo przeżyć, które zostaną z nami na długo a z Rzeźnikiem policzymy się następnym razem, bo w końcu do trzech razy sztuka.

Nasza wideo relacja z festiwalu czeka na Was poniżej:

